Wyprawa do Maroka – czyli Bramy Afryki, to niemałe wyzwanie. Natomiast wrażenia niezapomniane.
Wprawdzie najpierw trzeba przejechać blisko 3 tysiące km przez Europę, ale nie jest to takim problemem jak mogłoby się wydawać. Przez cały czas jedziemy autostradami i spokojnie można przejechać ten dystans w 3 dni lub w trybie “na szaleńca” w 32 godziny! – znam i takich. Warto jednak jechać dłużej, po drodze oglądając np. wiadukt w Millau – najwyższy na świecie, Barcelonę z jej imponująca katedrą, przepiękną Walencję…
Cóż – potem jest już tylko ciekawiej.
Tym razem przeprawialiśmy się przez Morze Śródziemne w najwęższym miejscu – przez Cieśninę Gibraltarską – z Algeciras do Ceuty.
Ceuta to już Afryka, ale jeszcze Hiszpania, przejście graniczne z Marokiem, to już ciekawe doświadczenie – zderzenie z innym światem. Ogromna ilość trąbiących samochodów, co chwilę starających się zmienić pas ruchu, wszędzie piesi z masą toreb i dziesiątki naciągaczy starających się wmówić nam, że są policjantami albo, że ich usługi są nam niezbędne. Granicę jednak tym razem udało się pokonać całkiem sprawnie – w mniej niż 2 godziny.
Film z tej wyprawy:
W końcu wjechaliśmy do Maroka.
Zupełnie inny świat. Tu zresztą całkiem cywilizowany – zachodnia część kraju nie odbiega mocno od Europy. Tankujemy paliwo – sama przyjemność. Olej napędowy za 2,80 zł za litr. Robimy też pierwsze zakupy – chleb – zawsze świeży – przypominający bardziej placek niż polski bochenek, ser, makaron na wagę…
Co kilka kilometrów zwalniamy lub zatrzymujemy się z powodu policyjnych blokad na drodze. Jednak nigdy nikt nas nie kontroluje – w Maroku aż do Tan Tan na południu turyści to “święte krowy” którym wszystko wolno, nawet parkować na rondzie i zawracać na autostradzie.
W końcu pierwszy nocleg – nad oceanem, cały czas słychać jego mruczącą potęgę, chociaż wiatru nie ma wcale.
Rano budzą nas śpiewem mu’addini – z każdego minaretu słychać inny głos. Dziś dotrzemy do Casablanki. Staramy się unikać autostrad, które w tym rejonie łączą każde duże miasto i to nie dlatego, że są płatne. Po prostu poza nimi widać prawdziwe Maroko. Ruch uliczny opiera się na motorkach i skuterach, osłach i wielkich ciężarówkach Mitsubishi, których nie da się zobaczyć w Europie. Większość miejscowych jest ubrana w gelaby – przypominające stroje rycerzy Jedi z Gwiezdnych Wojen (stroje w filmie były wzorowane właśnie na tych – afrykańskich)
Casablanka to jedno z największych miast Maroka i jedno z największych w Afryce. Oficjalnie mówi się, że mieszka tu 4 mln ludzi, ale miejscowi wiedzą, że ta liczba jest co najmniej 4-ro krotnie zaniżona. Ogromne masy ludzi mieszkają dookoła Casablanki w slumsach z blachy i tektury…
Przez duże miasta w Maroku
jeździmy jeden za drugim, blisko siebie, bardzo blisko. Nie możemy nikogo wpuścić między nas, żeby potem ktoś taki nie zatrzymał reszty kolumny na skrzyżowaniu, rozłączenie – oznacza zgubienie i długie poszukiwania.
Z każdej strony ktoś próbuje jednak wjechać między nas. Nie jest to może ruch pokroju Bamako, ale na tych co widzą to pierwszy raz – robi ogromne wrażenie. Wszyscy trąbią, nikt nie ustępuje nikomu miejsca, każdy chce być pierwszy. Ciekawostką jest to, że prawie nie widać żadnych kolizji…
Jedziemy pod meczet Hasana II – to gigantyczna budowla mieszcząca blisko 50 tys wiernych, z otwieranym dachem i wysoką na 90 metrów wieżą. Całość zbudowano na sztucznej wyspie. Meczet robi niesamowite wrażenie. Mozaiki zdobiące całość składają się podobno z miliardów elementów. Po rozmowie ze strażnikiem pozwolono nam zobaczyć wnętrze meczetu i jego piwnice. Znajdują się tam fontanny ze skomplikowana symboliką i praktycznym zastosowaniem – myją się w nich wierni.
Nocujemy na pobliskim kempingu, znowu blisko oceanu. Rano ruszamy na zakupy – bazar w Casablance ma imponujące rozmiary. Można tam kupić wszystko, od wonnych przypraw po suszone kameleony i pazury wielkich kotów potrzebne zapewne do jakichś czarów 🙂 Jest też szafran i curry – od zapachów kręci się w głowie! Na stoiskach mięsnych wiszą całę barany i wielbłądy. Inny świat!
Jedziemy jeszcze do Parku Ligi Arabskiej. Tu znajduje się Cathedrale du Sacre Coeur – kościół, którego budowa trwała blisko 20 lat, a który rolę kościoła pełnił tylko 4 lata. W momencie odzyskania przez Maroko niepodległości (1956 r.) został przekształcony w szkołę, potem w teatr, a obecnie są tam wystawy. Za niewielką opłatą można wejść na jego dach i obejrzeć panoramę miasta.
Wyjeżdżając z Casablanki zatrzymujemy się przy nadmorskiej promenadzie, skąd widać Wyspę Czarów – tak ją nazywają miejscowi. W odległości ok. 200 m od brzegu, na wyspie znajdują się zabudowania w których, jak głosi miejska legenda, mieszkają czarownice. Tak naprawdę ludzie tam mieszkający zajmują się łowieniem małż i zarabianiem na turystach.
Docieramy do przemysłowego miasta Safi, słynącego z sardynek i fosfatów. Tu witając fajerwerkami Nowy Rok robimy mały pożar i zostajemy upomnieni przez tajną policję – która odwiedziła nasz kemping i grzecznie poprosiła, żeby więcej nie strzelać. Muzułmanie nie witają Nowego Roku 1 stycznia, o sztucznych ogniach nie wspominając. Obiecaliśmy, że nie będziemy i to wystarczyło w zupełności.
Nowy Rok nad atlantyckim wybrzeżem…
…z pozostawionymi na brzegu niebieskimi, rybackimi łodziami. Fale oceanu wyrzucały fontanny wody przez dziury w skałach, , a mgiełka wody tworzyła tęczę w pełnym słońcu. Następnego dnia zbaczamy z asfaltu i jak tylko to możliwe jedziemy drogami szutrowymi, których w Maroku jest pełno, a stanowią wymarzone trasy dla off-road’owców. Droga prowadzi cały czas wzdłuż wybrzeża. Mijane wzgórza porośnięte są powyginanymi drzewkami arganowymi. Ich korę uwielbiają kozy, które można tutaj spotkać również na drzewach.
W wielu miejscach fale oceanu wyżłobiły w piaskowcu ciekawe formy skalne. Najciekawsze są w miejscowości Legzira. Przypominają stojące w oceanie stopy. Bawimy się na plaży pod nimi, kąpiemy i ścigamy się z oceanem samochodami.
Na nocleg docieramy do miasteczka o wdzięcznej nazwie Sidi Ifni. Niegdyś – jak Ceuta i Melilla – było hiszpańskie, stąd większość domów, malowniczo rozrzuconych na wzgórzach, jest w hiszpańskim stylu. W miasteczku jest targ rybny, na którym można kupić świeże ryby i owoce morza i poprosić o przygotowanie okolicznych “restauratorów” – pysznie…
Następnego dnia chcemy jeszcze pokręcić się po wybrzeżu, by potem kierować się już w stronę gór Antyatlasu. Najpierw jednak pojedziemy do wraku statku stojącego na atlantyckiej plaży. Robi piorunujące wrażenie.
Białe Plaże
Potem jedziemy dalej na południe do Białych Plaż, które tak naprawdę nie są białe, ale i tak piękne. Dalej na południe jest już terytorium Sahary Zachodniej – całkowita pustynia, ciągnąca się praktycznie przez Mauretanię aż do Senegalu – o czym mieliśmy się już okazję niejednokrotnie się przekonać, ale to inna historia.
Atlas
Ruszamy w głąb Maroka – na wschód. Wjeżdżamy w majestatyczny masyw gór Atlas.
Wjechaliśmy na blisko 3000 m. Potem kanionem Todry i Dadesu do noclegu w górach. Tutaj trochę chłodniej – można odetchnąć od pustynnego klimatu do którego jednak wracamy już kolejnego dnia.
Merzouga
Kolejny cel – Merzouga – miejscowość leżąca u stóp piaszczystego Erg Chebbi, mekki marokańskiego off-roadu. Dojazd tam to jednak przejazd przez hamadę – kamienną pustynię leżącą wzdłuż granicy marokańsko-algierskiej.
Niesamowite formacje skalne wystające z kamienistej równiny urozmaicają krajobraz w tym miejscu. To trudny odcinek, praktycznie niezamieszkały i bez zasięgu telefonii komórkowej.
Mając do pokonania dziennie kilkaset kilometrów, postoje robiliśmy w miejscach odludnych, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jednak zwykle lokalesi pojawiali się prawie natychmiast. Stwierdzenie, że mieszkają “pod kamieniami” weszło nam “w krew” i do dzisiaj opowiadam o tym na swoich wyprawach, co spotyka się z natychmiastowym zrozumieniem, po pierwszym postoju “pośrodku niczego”.
W końcu Merzouga – wspaniałe wrażenie – wydmy piasku wznoszące się na 700 m nad poziom pustyni i u stóp tej gigantycznej piaskownicy – miasteczko. W nim spędzimy dwa dni, jeżdżąc po wydmach i szukając leżącej w ich sercu oazy.
Co ciekawe niedaleko Merzougi, na pustyni pojawia się czasem jezioro, do którego przylatują wtedy flamingi. Mieliśmy okazję je zobaczyć, co jak się okazuje nie udaje się często. Mnie udało się tylko wtedy – w 2009 roku, a byłem w Merzoudze już wiele razy.
Kolejny dzień to już jazda na północ do Nadoru – powoli czas wracać do Europy i do domu. Przejechaliśmy jeszcze kanion wyschniętej rzeki i zanocowaliśmy w hotelu w którym kiedyś spał rajd Paryż – Dakar.
Z Mideltu jedziemy ciekawą skalną drogą przez góry. Przecinamy wąwóz rzeki Muluja, której intensywny nurt robi na nas wrażenie, szczególnie, że trzeba ją przekroczyć po moście z bali.
Obok mijamy zagadkowo wyglądające ruiny opuszczonych kopalni ołowiu. W końcu docieramy do Nadoru, gdzie okrętujemy się na marokański prom płynący do hiszpańskiej Almerii. Szkoda, to już koniec wyprawy. Jednak na pewno wkrótce już wrócimy.