Tak właśnie zaczęła się nasza wyprawa – od przelotu meteoru nad nami i to takiego jakiego nikt z nas wcześniej nie widział.
To była pierwsza noc w Kazachstanie, którą spędziliśmy w komplecie, około 200 km od granicy z Rosją. Staliśmy na stepie niedaleko miasteczka Akkystau i nagle pojawiło się na niebie to co widzicie powyżej. Zjawisko trwało co najmniej minutę, a my patrzyliśmy z otwartymi paszczami. Gienek stwierdził, że już wie, że warto było przyjechać 🙂 Zacznijmy jednak od początku.
Część z nas, w tym ja sam wyjechaliśmy do Kazachstanu prosto z Gruzji, część dotarła jadąc z Polski. Spotkaliśmy się 23 września 2012 roku, właśnie w tym miejscu, gdzie potem w nocy przeleciał nad nami meteor.
Trasa z Gruzji biegła przez Dagestan i Czeczenię. Republiki “zapalne” jak o nich mówi reszta Federacji Rosyjskiej. Niespecjalnie się różnią od innych części Rosji, oczywiście wszędzie można zaobserwować “mechaniczne osły” czyli pompy do pompowania ropy naftowej, a na rogatkach stoją policjanci w kominiarkach i z kałasznikowami, jednak nie czuć jakiegoś specjalnego “napięcia w powietrzu.
Tankowanie cieszy – bo olej napędowy jest po 20 rubli (dla porównania w Moskwie po 33). Największym szokiem dla nas był wjazd do Groznego – stolicy Czeczenii. Na Kaukazie mówi się o Groznym: “Nowy Jork”. Może do najsłynniejszego miasta świata jeszcze trochę Groznemu brakuje, ale to co zobaczyliśmy zupełnie nie pasuje do tego, co sobie wyobrażaliśmy. Miasto jest piękne, zadbane, pełne wysokich, przeszklonych budynków, z szerokimi ulicami i chodnikami z kamienia. Zresztą zobaczcie sami:
Potem dotarliśmy do Astrachania – wielkiego miasta leżącego w delcie Wołgi, która w tym miejscu jest naprawdę imponujących rozmiarów.
Do Kazachstanu wjechaliśmy 22 września i od razu pojechaliśmy zobaczyć Morze Kaspijskie. De facto jest to słone jezioro reliktowe, do tego największe na świecie, zasilane jest m. in. przez Wołgę – największą rzekę Europy. Od granicy do plaży było tylko kilkadziesiąt km, chociaż przez słowo “plaża” zwykle rozumiemy coś innego. Tutaj było swego rodzaju płaskie na wiele kilometrów pole, pokryte piaskiem i glonami, najprawdopodobniej jest to miejsce, gdzie czasem stoi woda, bo Morze Kaspijskie bardzo dynamicznie zmienia swój obszar – raz się powiększa, a raz maleje.
Potem ruszyliśmy drogą na wschód. Droga ta zapewne kiedyś mogła być nazywana asfaltową, teraz wciąż taka jest, ale lepiej jechać obok. Rozległe dziury, do których można wrzucić całego patrola, garby na drodze lub uskoki i rozpadliny to tylko część atrakcji. Pod wieczór znaleźliśmy nocleg niedaleko gospody. Spaliśmy w namiotach dachowych na zewnątrz, zaraz obok blaszanej budki z kanką po mleku na dachu o wdzięcznej nazwie “dusz” – czyli prysznic. Oczywiście nieczynny.
Noc minęła spokojnie i następnego dnia rano pojechaliśmy dalej. Obiecaliśmy sobie, że zatrzymamy się w pierwszym większym miasteczku i zaczekamy na jadących w naszą stronę z Polski. Dotarliśmy do wspomnianego na wstępnie Akkustau i tam nieopodal rozbiliśmy obóz na stepie. Dookoła nas wałęsały się olbrzymie dwugarbne wielbłądy – baktriany. Znacznie większe od swoich jednogarbnych afrykańskich kuzynów.
Tu czekaliśmy na resztę ekipy. Przyjechali późnym popołudniem i spokojnie już odpoczywaliśmy wspólnie po trudach podróży. Wieczór dał nam wspaniały prezent w formie meteoru na niebie o którym dyskutowaliśmy do nocy, kto wie, może był to przedsmak tego co potem spadło na w sumie pobliski Czelabińsk? 😉
Kolejnego dnia rano ruszyliśmy na wschód. Naszym celem była Azja, bo Kazachstan w małej części leży również w Europie. Po ok 100 km dotarliśmy do miasta Atyrau, w którym rzeka Ural dzieli Euroazję na Europę i Azję.
Następnie ruszyliśmy na południe, by pod wieczór dotrzeć do miejsca w którym na długo pożegnaliśmy nie tylko asfalt, ale cywilizację w ogóle.
Kolejnego dnia rano zatankowaliśmy paliwa do pełna i wjechaliśmy w step. Na starych mapach wojskowych, wiele z trawiastych równin, po których jechaliśmy było oznaczone jako jeziora i rzeki – praktycznie nic z tego nie zostało, co poniekąd było do przewidzenia. W końcu naszym celem było Morze Aralskie, którego ponad 80% zniknęło przez ostatnie 30 lat.
W końcu pod wieczór teren zaczął się miejscami podnosić. Przejechaliśmy ponad 200 km po płaskim.
Paweł z Wampirem pojechali w pobliskie pagórki, poćwiczyć jazdę po mniej płaskim terenie. Pozostali uczestnicy, zmęczeni całodniową jazdą zabrali się za robienie kolacji. W nocy przejechał koło nas samochód – niesamowite wrażenie po całym dniu całkowicie bez śladu człowieka.
Kolejnego dnia rano okazało się, że mieliśmy obok obozu małych ciekawskich sąsiadów, podobnych trochę do szczura, z wesołą szczoteczką na owłosionym ogonie.
Szybkie pakowanie i jazda dalej! Step powoli zaczął się zmieniać. Niskie porosty zamieniły się w trawę, wysoką miejscami na 30-40 cm. W pewnym momencie na horyzoncie pojawiły się budynki. Wydało się to nam niemożliwe, żeby tutaj ktoś mieszkał. Okazało się po chwili, że to dziwne betonowe konstrukcje z blaszanymi dachami, nieużywane od lat. Trudno domyślić się do czego mogły służyć.
Kolejną napotkaną ciekawostką, było wyschnięte słone jezioro – nie dotarliśmy do jego brzegów, z powodu mocno dziurawej powierzchni stepu w tym miejscu, ale z daleka też było interesujące. Napotykane jeziora – właściwie zawsze suche i jednocześnie równe pozwalały na chwilę odpoczynku od nierówności i pozwalały przyspieszyć – czasem do 80-90 km/h. Bywało więc tak, że widząc z daleka równą powierzchnię jechaliśmy nadkładając drogi, o ile było to możliwe, żeby tylko jechać kawałek po gładkiej powierzchni.
Tego dnia spotkaliśmy jeszcze studnię, która jak się okazało wciąż była pełna wody. Co ciekawe, lustro wody było ok 2-3 m poniżej poziomu terenu. Potem pokropił deszcz i ukazała się nam piękna tęcza.
Ten dzień niestety nie obfitował tylko w pozytywne atrakcje. W pewnym momencie usłyszeliśmy na radiu: “Palimy się!” To Ania nas o tym informowała, głosem tak spokojnym jakby pytała, czy mamy pożyczyć chusteczkę do nosa. Ci z przodu od razu zawrócili, Ci z tyłu przyspieszyli. W końcu jechaliśmy do pożaru! Faktycznie Patrol Gienia i Ani stał w kłębach dymu, nie było widać płomieni. Wyrwałem gaśnicę z uchwytu i pobiegłem gasić. Tak naprawdę nic strasznego się nie stało, okazało się, że wysoka i sucha trawa zbierała się w osłonie pod spodem samochodu i w końcu zapaliła się od gorącego katalizatora lub rury wydechowej. Uznaliśmy, że najbezpieczniej będzie odkręcić osłony, żeby nie dopuścić do kolejnego incydentu.
Tego dnia uznaliśmy, że atrakcji wystarczy i zaczęliśmy rozglądać się za miejscem do noclegu. Na szczęście pojawiła się wielopasmowa droga szutrowa 😉 Na której mogliśmy jechać trochę szybciej, wzbijając prawdziwe tumany kurzu pod niebo.
Noc minęła spokojnie i rano pełni nowych sił obiecaliśmy sobie, że dotrzemy do Morza Aralskiego. Zostało nam jeszcze kilkaset kilometrów, ale stąd już prowadziła “droga” więc mogliśmy jechać trochę szybciej. Pewien niepokój budził w nas zmniejszający się w niektórych samochodach zapas paliwa. Dwa pojazdy miały standardowe 95 litrowe zbiorniki. Na szczęście pojawił się zasięg w komórkach – czyli cywilizacja blisko!
Dotarliśmy do małej mieściny, której nazwy nie udało się ustalić. Mieli tam na szczęście paliwo. Gorzej, że w beczkach, ale nie mieliśmy wyjścia. Do tego skasowali nas w przeliczeniu po 2,50 zł więc jak na kazachskie warunki – drogo.
Po tankowaniu okazało się, że Gieniu, który dostał paliwo pierwszy, ma kłopot z równomierną pracą silnika. Prawdopodobnie, otrzymał paliwo najbardziej zanieczyszczone – z samego dna beczki. Na szczęście szybka wymiana filtra paliwa rozwiązała problem.
Zaraz za mieścinką, której większość zabudowań była stylu i jakości tego, co widzicie na pokazanej na zdjęciu powyżej “stacji benzynowej” znajdował się cmentarz. I tu trzeba napisać kilka słów na ten temat. Otóż w Kazachstanie cmentarze są chyba najbardziej okazałe, że wszystkich jakie miałem okazje widzieć, szczególnie, kiedy porówna się je z pobliskim miejscowościami dla żywych. Grobowce często wyglądają jak małe pałace, nierzadko wysokie na kilka czy kilkanaście metrów, zajmujące powierzchnie większe niż lepianki we wsi obok. Zresztą zobaczcie:
Robi wrażenie prawda? Na nas za każdym razem. Wróćmy jednak do świata żywych. Dalsza droga mijała pod znakiem ekscytacji zbliżającym się Morzem Aralskim.
Morze Aralskie, które oczywiście jest również jeziorem reliktowym, znika w zastraszającym tempie. Jego powierzchnia, która w 1960 roku wynosiła ponad 68 tys. km², wynosi obecnie niewiele ponad 10 tys. km². Poziom lustra wody spadł o 25 m! Wszystko dlatego, że władze sowieckie wpadły na pomysł wielkoskalowych upraw bawełny na pustyni Kara-Kum, budując już od lat 30-tych ubiegłego wieku sieć kanałów zasilanych rzekami Amu-Daria i Syr-Daria. W wyniku tych działań doprowadzono do największej ekologicznej katastrofy w historii ludzkości oraz do tego, że pustynny Uzbekistan jest największym eksporterem bawełny na świecie. Ciekawym tematem pozostaje też tajne sowieckie laboratorium, w którym prowadzono eksperymenty nad bronią biologiczną. Laboratorium to było położone na wyspie na Morzu Aralskim, z tym że wyspa nie jest już wyspą…
W końcu dotarliśmy! Morze Aralskie – a właściwie to co po nim zostało – przed nami. Wrażenie jakie na nas zrobił ten widok jest trudne do opisania. Autentycznie było mi przykro!
W tym miejscu przed nami rozpościerała się gigantyczna dziura – pusta! Na horyzoncie było widać leżące na boku statki – postanowiliśmy do nich pojechać. Po drodze spotkaliśmy jednak coś, co miejscowi nazywają “fontanną”. Wysoka na kilka metrów rura wyrzucała nieprzerwanie od dziesięcioleci ciepła słodką wodę. Ustrojstwo wystawało z dna Morza Aralskiego i wszyscy umyliśmy pod tym samochody. Miejscowy Kazach, zapytany jak to działa, stwierdził, że nie wie – po prostu działa – od jego dzieciństwa 50 lat temu 🙂
Wszystkie zdjęcia poniżej zrobiliśmy już poniżej dawnej linii brzegowej Morza Aralskiego.
Po myciu aut i zabawie na mini-wydmach ruszyliśmy dalej – do wraków statków. Dojazd wcale nie był łatwy – dno morskie wciąż miejscami jest mokre i mocno błotniste.
Jednak w końcu – udało się!
Zadowoleni osiągniętym celem na dzisiaj – pojechaliśmy wzdłuż brzegu szukać miejsca na obóz. Po drodze spotkaliśmy byłą przystań a może mały port, jednak nie zostaliśmy tam. Kawałek dalej udało nam się znaleźć ładne, równe miejsce na nocleg. Z tego miejsca było widać wodę w tym co z Morza Aralskiego zostało.
Jutro opuścimy Morze Aralskie i ruszymy w stronę Aralska, a potem dalej na wschód – do Bajkonuru, Ałma-Aty i w przedgórze Tien-Shan.
Z samego rana spróbowaliśmy dojechać do wody, niestety jazda po dnie morskim, coraz bardziej grząskim okazała się niemożliwa.
Ruszyliśmy więc wzdłuż starej linii brzegowej w kierunku Aralska. Droga była bardzo interesująca, zarówno widokowo, jak i off-roadowo. Spotkaliśmy wielkie stado wielbłądów i koni.
Zastanawialiście się kiedyś jak wygląda wyspa bez wody dookoła? Jadąc w pobliżu pagórków na tej równinie dna morskiego, dotarło do nas, że to wyspy! Sami zobaczcie:
W końcu dotarliśmy do końca krateru po Morzu Aralskim i wyjechaliśmy z niego. Dalszą drogę pokonywaliśmy już poza jego starymi “granicami”. W pewnym momencie zbliżyliśmy się na tyle do obecnego jeziora, że poczuliśmy jak kiedyś mógł ten rejon wyglądać. Naprawdę piękne miejsce.
Niedługo potem dotarliśmy do ciekawej fontanny. Tym razem w formie kamiennego stożka, z miejscem do modlitwy i informacją, że jeśli jadłeś tego dnia wieprzowinę, nie wolno Ci się w niej kąpać. Kąpiel zresztą i tak byłaby trudna, bo woda była praktycznie parząca, zgodnie z informacją na tabliczce – ponad 60 stopni Celsiusza.
Szutrowa droga wiodąca do Aralska wiodła przez pagórki na dawnym brzegu, a następnie wprowadziła nas z powrotem na morskie dno. Tym razem jednak woda była blisko.
Na skałach widać było poziome, równoległe linie ukazujące dawne poziomy opadającego morza. Sceneria niesamowita, ale równocześnie piękna.
W końcu dotarliśmy do Aralska, miasta będącego dużym ośrodkiem rybackim do końca lat 60-tych XX w. Później podupadające z powodu ucieczki jeziora. Przetwórnie rybne zaopatrywano w ryby z innych zbiorników. Ludzie w Aralsku liczą na to, że woda do nich wróci, na co podobno jest nadzieja od momentu wybudowania tamy Kökarał rozdzielającej obecne dwie części Morza Aralskiego, dzięki czemu woda w północnej części jeziora systematycznie przybiera.
Ucieszeni cywilizacją skorzystaliśmy z usług miejscowej knajpki, niestety nie jestem przekonany, że serwawali jedzenie lepsze niż my sami mogliśmy sobie przygotować z naszych puszkowych zapasów. Cóż – cel osiągnięty, jedziemy na nocleg. Obóz rozbiliśmy za miastem.
Dzisiejszy dzień ekscytuje dla odmiany perspektywą zobaczenia kosmicznych technologii – w końcu jedziemy do Bajkonuru! Może zobaczymy startującą rakietę? Droga szutrowa do której przywykliśmy już zmieniła się asfalt, w porządku – odpoczniemy od kurzu. Do kosmodromu dotarliśmy w porze obiadowej. Jak się okazuje droga asfaltowa przebiega pomiędzy portem kosmicznym a miastem o tej samej nazwie. Oczywiście jedno i drugie terytorium jest rosyjskie i wjechać tam nie wolno. Kosmodrom ma rozmiary ok 90 x 120 km, instalacje, które widać z drogi, są dosyć stare i już dawno nieczynne, ale i tak interesujące.
Do samego miasta też nie można się dostać, mimo iż pokazywaliśmy ważne wizy rosyjskie – bez rezultatu. Dookoła murów miejskich Bajkonuru jest kazachskie miasteczko, przypominające slamsy przyklejone do metropolii. Teoretycznie nie ma połączenia między tymi miejscami, ale to jak się domyślacie – fikcja. Miejscowi Kazachowie proponowali, że zabiorą nas na wycieczkę po Bajkonurze przez dziurę w płocie, ale nie chcieliśmy ryzykować kłopotów z rosyjskim wojskiem.
Miejscowi opowiadali, że po starcie rakiety, która grzmi jak tysiąc gromów, przez cały kolejny dzień wieje wiatr niosąc pył ze stepu, jednak nie mieliśmy okazji przekonać się, czy to prawda.
Niedługo później ruszyliśmy dalej na wschód. Cały czas z naszej prawej strony na horyzoncie pojawiała się rzeka – Syr-daria. To najdłuższa po Wołdze, licząca 3019 km długości, rzeka mająca ujście w jeziorze – Morzu Aralskim.
W końcu dotarliśmy do rzeki i mostem przejechaliśmy na drugi brzeg. Od tego momentu na dłuższy czas zaczęła nam znowu towarzyszyć cywilizacja. Minęliśmy dwa większe miasta – Zhosaly i Kryzylorda. W tym drugim miasteczku naprawiałem kielich sprężyny tylnej, który urwał się od ramy i opierał na budzie nadwozia. Nie przeszkadzało to w jeździe specjalnie, jednak obawiałem się, że odpadnie całkiem, co na pewno zatrzymałoby nas na dobre. Miasto słynie z olbrzymiej rozpiętości temperatur – maksymalne w lecie to blisko 50 stopni upału, a minimalne w zimie – 40 stopni mrozu. Aż trudno to sobie wyobrazić.
Nasz następny przystanek to starożytna forteca Sauran. Kiedyś ważny przystanek na Jedwabnym Szlaku, teraz tylko ruiny.
Po zwiedzaniu i smacznym obiedzie (w końcu byliśmy świeżo po zakupach) ruszyliśmy dalej asfaltową drogą. Wszędzie było widać chińskie ciężarówki i maszyny budowlane – do złudzenia przypominające ich zachodnie odpowiedniki. Gigantyczna jak się okazało inwestycja drogowa, jest w całości realizowana przez Chiny. Droga co nieco krzywa i zawiła, ale docelowo będzie to zapewne najlepsza trasa w całym kraju 🙂
Nocleg zrobiliśmy sobie kilka kilometrów obok tej trasy. Jutro powinniśmy zobaczyć góry.
Rankiem wstaliśmy wcześnie – jak codziennie słońce nagrzewało namioty nie pozwalając na lenistwo. To dobrze. Śniadanko i w drogę. Myśleliśmy, że uda nam się przeskoczyć dużą odległość w szybkim tempie po budowanej drodze, niestety, większość jej biegu to objazdy, do tego zatłoczone, więc jechaliśmy wolniej niż zwykle.
Naszym celem na dziś są Ałmaty – dawna stolica Kazachstanu i wciąż największe jego miasto, leżące na przedgórzu gór Tienszan. Mieszka tam blisko 1,5 milona ludzi. Cóż najpierw trzeba dojechać. Powoli teren zaczął się różnicować – zaczęły się podjazdy i zjazdy, pojawiła się policja z kamerami założonymi np 3 km wcześniej. Dobrze, że byli chętni do współpracy, kiedy daliśmy się złapać na dwukrotnym przekroczeniu dozwolonej szybkości.
W końcu dotarliśmy do dzisiejszego celu. Ałmaty. Miasto zaszokowało nas natężeniem ruchu i ilością ludzi. Zupełnie nie pasuje do reszty kraju w którym czasem można cały dzień nie spotkać nikogo. Największym jednak szokiem było spotkanie z Olegiem – kazachskim inżynierem, który na jednym ze skrzyżowań w centrum miasta krzyczał do nas po polsku: “W czym Wam mogę pomóc, czego szukacie?” po czym zaprosił nas wszystkich do siebie do domu i ugościł po królewsku.
Jak się okazało Oleg studiował w Niemczech i bardzo często odwiedzał Polskę. Przy czym po polsku nauczył się mówić niemal perfekcyjnie. Opowieściom nie było końca. Rano zostaliśmy jeszcze zaproszeni na urodziny córki Olega, niestety nie mogliśmy skorzystać z zaproszenia – przecież jedziemy w góry Tienszan! Zrobiliśmy zrzutę na prezent i przy okazji zwiedzania miasta kupiliśmy dziecku lalkę barbie.
Wjechaliśmy koleją linową pod słynną 372 metrową wieżę telewizyjną, jednak na samą wieżę nie udało nam się dostać. Widok i tak był bardzo ładny.
Wczesnym popołudniem wyjechaliśmy z miasta. Naszym celem jest dojazd w góry Tienszan i nocleg tam. Szczegółowiej rzecz ujmując pasmo górskie leżące przy samych Ałmatach to Ałatau Zailijski.
Dotarliśmy do wyschniętego jeziora w tym paśmie. Tam postanowiliśmy zanocować. Domyślacie się co Vampir zrobił jak zobaczył trochę błota? Na pewno się zakopał 😉 Dostanie mi się po uszach za to, że to tu napisałem, ale to warto zobaczyć – ten moment, razem ze sprawdzaniem wcześniej gruntu jest na filmie z Kazachstanu.
Jak widzicie na zdjęciach ciężko było w tym miejscu o drewno na ognisko. Jednak Zioło z Gienkiem i Pawłem pojechali go poszukać i po mniej więcej godzinie wrócili z dwoma pełnymi bagażnikiami opału.
To był ciepły wieczór. Bawiliśmy się przy ognisku do późna. Byliśmy już całkiem wysoko w górach i wejście do zimnych namiotów nie napawało specjalnym optymizmem, za to świadomość miejsca w którym byliśmy i perspektywa czekających nas cudów natury mocno nas rozgrzewała. A może to były drinki?
Kolejnego dnia rano ruszyliśmy w góry. Droga wiła się pomiędzy pagórkami, cały czas to zbliżając się, to oddalając od masywnej ściany wysokich gór. W pewnym momencie po prostu ostro skręcała w prawo i sprawiała wrażenie, że znika. Jednak tak nie było. Wznosiła się stromym podjazdem w wąwozie, sprawiała wrażenie, że nie ma dalszego ciągu, jednak zawsze był – no i do tego była na mapie.
Jechaliśmy tym wąwozem ze 3 godziny. Niezapomniany off-road, chyba jeden z najlepszych w Azji (oczywiście z wybierając z tych, których miałem przyjemność doświadczyć).
W końcu dotarliśmy do przełęczy, za którą oczywiście rozpoczął się długi zjazd, ale najciekawsze było to co zobaczyliśmy na horyzoncie. Zaśnieżone szczyty gór Tienszan. Tego dnia chcialiśmy koniecznie dojechać do jeziora Kaindy. Jezioro znajduje się w wysokich górach, 5 km od granicy z Kirgistanem. Jego niesamowity, bajkowy urok wynika z tego, jak powstało to jezioro. Z gór zeszła lawina skalna i zasypała ujście rzeki z doliny, powodując jej zalanie. Dzisiaj jezioro jest pełne sterczących w nim kikutów drzew, które nie wytrzymały takiej obfitości nawodnienia. Zobaczcie sami.
Do samego jeziora nie udało się nam dojechać, zostało jakieś 300 m stromego i wąskiego zejścia, które pokonaliśmy na piechotę. Tu w górach temperatura wynosiła ok 8 stopni, zaczynaliśmy się martwić o nocleg.
Postanowiliśmy nie ryzykować noclegu nad jeziorem i cofnęliśmy się kawałek do wioski, którą mijaliśmy wcześniej. Tam znaleźliśmy “pensjonat”. W sumie była to stara chata, z kilkoma pokojami, bez wody i drżącym od wiatru światłem. Właścicielka podgrzała nam wody w beczce w “bani” i tam każdy wyszorował się po dwóch dniach jazdy bez łazienki.
Rano okazało się, że podjęliśmy dobrą decyzję, szukając noclegu pod dachem. W nocy spadł śnieg, a temperatura spadła do 0 stopni. Czas zjechać lekko na dół. Ruszyliśmy w stronę Kanionu Szaryńskiego – pięknego tworu w skałach, nazywanego miniaturowym Kanionem Kolorado.
Kanion Szaryński nie imponuje rozmiarami – jego ściany mają maksymalnie 90 metrów wysokości, co wypada blado nawet w porównaniu choćby z Kanionem Tary (do 1400 m wysokości), a w Kanionie Kolorado (do 2200 m wysokości) można by 25 Kanionów Szaryńskich ustawić jeden na drugim. Kanion Szaryński jest po prostu piękny.
Udało nam się wjechać do niego do środka. Zaszokowała nas ilość turystów, którzy dowożeni są tutaj z Ałmaty nawet autobusami. Wprawdzie nikt nie wjeżdżał nimi do środka kanionu, ale pieszych turystów nie widzieliśmy w takich ilościach nigdzie w Kazachstanie.
W kanionie dotarliśmy do miejsca, w którym okazało się, że zmieszczą się tylko dwa samochody – część z nas poszła dalej pieszo, a część zapakowała się do i na te dwa auta i pojechaliśmy nad samą rzekę Szaryn.
Po posiłku zjedzonym w kanionie ruszyliśmy dalej na wschód. Dotarliśmy do miejscowości Chundzha, słynącej z gorących źródeł. Tutaj znaleźliśmy miejsce w pensjonacie, który był do takiego źródła niejako podłączony. Kąpiel w lekko słonej wodzie w temperaturze 46 stopni (mierzyłem zegarkiem) była lekko mówiąc rozleniwiająca. Miło spędziliśmy wieczór, rozmawiając o planach na kolejny dzień – tematem przewodnim były… Chiny.
Oczywiście do Chin nie zamierzaliśmy wjechać, ale chcieliśmy je chociaż zobaczyć. Trochę szkoda, że nie próbowaliśmy załatwić możliwości wjazdu wcześniej, chociaż z drugiej strony wiadomo, że nie jest to temat możliwy do załatwienia w 5 minut, ani nawet w kilka tygodni.
W każdym razie dotarliśmy do chińskiej granicy. Stało na niej kilkanaście ciężarówek, bez kierowców. Granica była zamknięta na cztery spusty, za bramą była zagrabiona idealnie przestrzeń. Może mieli przerwę obiadową?
Od tego momentu zaczęliśmy powrót. Dalej na wschód po prostu nie dało się już jechać. Dotarliśmy jeszcze tego samego dnia do Ałmaty i zanocowaliśmy na dziko niedaleko na północ od miasta. Od jutra będziemy jechać w stronę nowej stolicy Kazachstanu – Astany.
Droga na północ na początku biegła przez mocno urozmaicony teren, co cieszyło, baliśmy się, że te 1500 km przyjdzie nam pokonać po płaskim jak stół terenie, co w praktyce zwykle oznaczało znużenie i wolniejszą jazdę.
W końcu dotarliśmy do jeziora Bałchasz – 3 co do wielkości jeziora w Kazachstanie, które, co ciekawe jest słodkie w części zachodniej i słone we wschodniej.
Po przejechaniu kilku tysięcy kilometrów po Kazachstanie, zaskakiwał nas niejednokrotnie, przyrodą, jej odmiennością, od tej znanej z innych miejsc, czy nawet sposobami w jaki przyrodę zmienił człowiek. Nie wiedzieliśmy, że zaskoczy nas jeszcze czymś – radziecką bazą rakietową (chociaż nie jest to takie pewne – miejscowi nam powiedzieli, że tym właśnie jest kompleks który udało nam się odnaleźć, ale czy mieli rację?).
Baza znajduje się niedaleko jeziora Bałchasz, praktycznie bez dojazdu, ale przecież trochę off-radu tego dnia było miłym urozmaiceniem. Z daleka baza wyglądała jak… balon. Jak się później okazało, biała wielka kula zrobiona była z tkaniny azbestowej i była większa od jakiegokolwiek balonu.
Udało nam się dostać do środka i kilka godzin tam buszowaliśmy. Prawdziwa skarbnica pamiątek z poprzedniej epoki… i wielu przedmiotów, których nawet nie potrafiliśmy poprawnie nazwać. Były guziki od mundurów, jakieś amperomierze, nadajniki, lampy z anodami i katodami, czasami nowe, zapakowane w drewniane skrzynki z pełną dokumentacją z lat 80-tych. Bryły szkła wielkości głowy konia… Zresztą sami zobaczcie:
Po udanej eksploracji i poupychaniu “pamiątek” w samochodach tak, żeby nie znaleziono ich na granicy (jeszcze byśmy zostali o szpiegostwo posądzeni) pojechaliśmy jeszcze kawałek w stronę Astany i urządziliśmy sobie nocleg.
Następnego poranka postanowiliśmy dojechać do stolicy Kazachstanu. Po drodze dotarliśmy do miejscowości Karagandy. Gdzie w pewnym miejscu na objeździe remontowanej drogi ktoś wykopał rów w poprzek. Co ciekawe Ci z nas którzy go zignorowali i przejechali po nim idealnie pod kątem prostym, nie mieli z nim problemu. Paweł wziął go pod skosem…
Nie było łatwo wyjąć samochód z tej pułapki. Na szczęście jednak w końcu się udało – bez większych uszkodzeń.
Miasto poza tą małą przygodą wspominam bardzo pozytywnie – czyste ulice, park, zadbana cerkiew i nowa hala sportowa. Na koniec trochę niemiłe zaskoczenie – dymiąca dzielnica przemysłowa. No cóż, w tamtych rejonach nikt się nie przejmuje ochroną środowiska.
Pod wieczór dotarliśmy do Astany – miasta będącego stolicą Kazachstanu od kilkunastu lat dopiero (od 1997 r.), intensywnie rozwijającego się, z nowym, pięknym centrum. Oczywiście zupełnie nie pasującego do reszty kraju. W mieście mieszka ok 800 tys. ludzi.
Po spacerze po centrum znaleźliśmy hotel, w którym jak się okazało, można wynająć pokój na pół doby. Dobrze, że nie na godziny.
Nocleg w przyzwoitych warunkach zregenerował nam siły. Wciąż daleka droga przed nami. Naszym celem pośrednim jest Czelabińsk, nie do osiągnięcia w jeden dzień, ale tam musimy dotrzeć. Z Kazachstanu wyjechaliśmy kolejnego dnia. Potem jeszcze 3 dni jechaliśmy do Moskwy i kolejne 3 do domu. Wspaniała przygoda – musimy to szybko powtórzyć.