Pomysł poprowadzenia wyprawy 4×4 do Senegalu w Czarnej Afryce pojawił się mniej więcej w połowie 2010 roku. Po kilku miesiącach przygotowań spotkaliśmy się w Maroku w 4 dwuosobowe załogi. Jedziemy 2 patrolami Y61, jedym Y60 safari i Toyotą HDJ80. Samochody mają silniki 4.2 Wszystkie załogi wzięły udział w sylwestrowej edycji wyprawy po Maroku. Niniejszy reportaż zaczyna się w momencie, kiedy załogi z wyprawy marokańskiej odłączyły się od nas.
Film z tej wyprawy
12 stycznia – środa
Naszą wyprawę zaczynamy w Casablance – odprowadziliśmy grupę uczestników sylwestrowej edycji “berberyjskich koczowników” do autostrady i pojechaliśmy szukać konsulatu mauretańskiego. Niestety okazało się, że został zamknięty dwa tygodnie wcześniej – z końcem 2010 roku. Trzeba jechać do oddalonego o ok. 100 km Rabatu – do ambasady. Ambasadę znaleźliśmy w bocznej ulicy bardzo ładnej dzielnicy, na którą składają się głównie ambasady i rezydencje ich pracowników.
Pod mauretańską placówką koczowali oczekujący na wizy podróżni, kampery z Francji, terenówki z Anglii i Hiszpanii. Sporo obywateli krajów afrykańskich położonych na południe od Mauretanii. Nie znaleźliśmy kempingu, a perspektywa noclegu na ulicy bez toalety, do tego za opłatą 30 MAD od samochodu dla samozwańczego parkingowego (istna plaga w tym roku – na każdym parkingu ktoś “kieruje ruchem” i pobiera za to opłaty) sprawiła, że spaliśmy na pobliskiej stacji Shell. Przynajmniej była tam łazienka.
13 stycznia – czwartek
Pobudka o 7 rano i wjazd pod ambasadę. Przed drzwiami stał już niezły tłumek. Okazało się, że mój pasażer – Piotr nie ma zdjęć potrzebnych do wizy. Wsadziłem go w taksówkę, która miała go zawieźć do fotografa i z powrotem. Ok. 8.30 pojawił się wielce ważny pan, który traktując tłumek mało przyjaźnie rozdał wnioski wizowe. Podstępem udało się dostać jeden więcej – dla wciąż nieobecnego Piotra. To samo z rozdanymi potem rwanymi ręcznie kawałkami papieru z numerkami. Wnioski po francusku obejmujące takie pytania jak odwiedzone przez ostatnie 10 lat kraje i wszystkie wydane wizy pomogła nam wypełnić mówiąca po angielsku para francuskich turystów.
W międzyczasie pojawił się Piotr, a nam w dosyć bezpardonowy sposób kazano ustawić się wzdłuż muru ambasady w idealnej, równiutkiej kolejce. Wnioski przyjmował ten sam pan co wcześniej rozdawał karteczki – teraz siedział za poklejonym taśmą klejącą okienkiem, znajdującym się w małym pomieszczeniu za drzwiami w murze. Pan często krzyczał i kazał się wynosić wchodzącym w za dużych ilościach chętnym. Jednym z obecnych był Amerykanin stojący w tej kolejce 9 raz – ciągle odmawiano mu wydania wizy bez podania powodu. Ot tak. Uparty chłop 🙂 Wiza miała kosztować 340 MAD, ale okazało się, że dwukrotna, a taką właśnie potrzebowaliśmy to koszt 510 MAD. Trzeba było mieć odliczoną kwotę – ambasada nie wydaje reszty.
Po złożeniu wniosków, odmowie wydania wiz w ten sam dzień i odmowie widzenia z konsulem – pojechaliśmy szukać przyzwoitszego miejsca do spania. Na pierwszym napotkanym kempingu – 11 km od Rabatu, nieczynnym od lat, spotkaliśmy grupę Anglików – też zresztą czekających na wize, tyle że mieli odebrać ją dzisiaj. Pojechaliśmy kawałek dalej, gdzie miał być kolejny kemping. Tutaj przynajmniej mieli coś w rodzaju ubikacji, ale wciąż bez łazienki i za absurdalną cenę 100 MAD od samochodu. Zostaliśmy na plaży niedaleko królewskiej rezydencji (przez niedaleko, rozumiem jakieś 5 km), zupełnie na dziko – na łące nad brzegiem oceanu. Zainteresował się nami po jakimś czasie ochroniarz w BMW X5, który po krótkiej rozmowie na tematy samochodów 4×4 pozwolił nam tam zostać.
14 stycznia – piątek
Rano wstaliśmy koło 8. Niedługo potem pojawiła się ponownie królewska ochrona – stwierdzili, że nie możemy spędzić w tym miejscu kolejnej nocy, ale i tak nie zamierzaliśmy, więc nie było problemu. Ruszyliśmy do Rabatu i przed 12 byliśmy pod ambasadą. Stał tam już niezły tłumek, w podobnym składzie co poprzedniego dnia. W międzyczasie dojechali Litwini zamierzający jechać do Sierra Leone starym mercedesem busem, notabene kupionym w Polsce (wciąż miał krakowskie rejestracje na naklejce na szybie). Jeden z pasażerów busa mieszkał parę lat w Gambii. Poznaliśmy też parę austriackich fotografów zmierzających do Mali. Ambasada uchyliła swoje drzwiczki koło 15 i łaskawie wydali nam paszporty z wizami na 2 miesiące. Potem wreszcie ruszyliśmy na południe. W Casablance staraliśmy się omijać gigantyczny korek jadąc poboczem a czasem całkiem obok autostrady, co niestety skończyło się mandatem dla Adama. Nie do końca jasne było za co ten mandat, szczególnie, że policja na poprzednich posterunkach wręcz zachęcała terenowe samochody do jazdy obok drogi, grunt, że zamiast żądanych 700 MAD, policeman zadowolił się 100. Wieczorem dotarliśmy do Safi i na znanym już nam kempingu poszliśmy spać.
15 stycznia – sobota
Wstaliśmy o 8 rano, ale nie udało nam się wyjechać o założonej poprzedniego wieczoru 8.30, z ponad pół godzinnym opóźnieniem ruszyliśmy w stronę Agadiru. Droga była zatłoczona i dotarliśmy na miejsce ok. 14. Podjechaliśmy pod sklep sieci Metro – dla obcokrajowców nie jest wymagana karta wstępu, wystarczy paszport. Po raz pierwszy w Maroku widziałem sklep zaopatrzony jak europejski. Właściwie w dokładnie ten sam asortyment. Kupiliśmy wodę nabiał i jakieś napoje. Na parkingu okazało się, że dodatkowy akumulator w moim samochodzie odmówił posłuszeństwa, kolejny raz. Mój mimo wielu godzin jazdy i ciągłego ładowania dawał napięcie 8V. To kłopot, bo lodówka jest zasilana właśnie z niego, a dopiero co ją napełniłem prowiantem. Kilka kabli rozwiązało problem, chociaż zasilanie całego samochodu jednym akumulatorem może skończyć się rozruchem na przewodach rozruchowych. Ruszyliśmy dalej na południe. Niestety ruch, zmęczenie i ogólna niechęć ekipy do dalszej jazdy sprawiła, że podjechaliśmy na znajomy kemping w Sidi Ifni. Potem skoczyliśmy jeszcze na kolację na rynek, gdzie wbrew zdrowemu rozsądkowi, kupiliśmy sobie różne łakocie robione rękami mytymi zapewne rano przed pracą i notorycznie wycieranymi w brudne szmaty. Jedzonko było pyszne i jak się później okazało – zdrowe.
16 stycznia – niedziela
Ruszyliśmy zgodnie z planem przed 8 rano. W centrum Sidi Ifni udało mi się połączyć z internetem i poinformować ambasadę polską w Maroku, o terminach wjazdu i wyjazdu z Sahary Zachodniej i Mauretanii. Ambasada prosiła wcześniej o taką informację – w tym samym mailu, w którym kategorycznie odradzano nam podróż przez te tereny z powodu zagrożenia terroryzmem. Ruszyliśmy na południe. Po ok. 200 km zatrzymał nas patrol policji, który zachowywał się inaczej niż policjanci w północnej części Maroka – nie byli juz przyjaźni, mówiący po angielsku i uśmiechający się non stop. Zażądali 300 MAD za brak pasów! Dopiero prośba o rozmowę z przełożonym odwiodłą ich od tego pomysłu. Potem nie było lepiej. Każdy napotkany patrol wypytywał nas o co tylko się da, zbierał kopie dokumentów które przygotowaliśmy na Mauretanię itd.. Łącznie rozdaliśmy 7 kopii w jeden dzień, z czego raz w odległości 300 metrów od siebie!
Pod wieczór z patrola Gienka i Łukasza zaczęła wypływać woda – wąż chłodnicy przetarł się – naprawiliśmy jednak usterkę i dotarliśmy do Boujdour gdzie znaleźliśmy nocleg. Miasta Sahary zachodniej zaszokowały czystością, chodnikami i patrolami ONZ. Paliwo po 5 MAD cieszy (w przeliczeniu ok 1,90 zł).
17 stycznia – poniedziałek
Po noclegu na chyba najlepszym jak do tej pory kempingu, ruszyliśmy w dalszą drogę. Obiecaliśmy sobie, że dzisiaj dotrzemy do Mauretanii. Droga była niesamowicie nużąca, krajobraz praktycznie wcale się nie zmieniał, wciąż było widać bezkresną hamadę w obie strony drogi.
Czasami tylko zbliżaliśmy się do oceanu – klify sięgające 150 m wyglądały imponująco i pięknie. Uciążliwe były wciąż dość częste kontrole policyjne – za każdym razem sprawę przyspieszały jednak kopie paszportów i dokumentów samochodu. Na ostatniej stacji w Maroku – Saharze Zach. Zatankowaliśmy paliwa do oporu – miałem tylko kłopot z zapiaszczonymi kłódkami od uchwytów kanistrów. Zaczęliśmy się spieszyć – granicę z Mauretanią zamykają o 18.
Dotarliśmy do niej 5 minut przed zamknięciem. Niestety przed granicą była kolejka kilkudziesięciu pojazdów. Jak się okazało, niektóre z nich stały tam od 11 rano i jej nie przekroczyły. Musimy czekać do jutra w kolejce na drodze. Obok drogi, są znaki informujące o minach, co stresuje szczególnie tych, którzy muszą iść za potrzebą. Po jakimś czasie policja spisała nasze numery rejestracyjne – w kolejności kolejki, Mamy nr od 46 do 50. Ciekawe czy jutro przekroczymy granicę? Policjanci mówią coś o terrorystach. Wzdłuż kolejki co pół godziny jeździ wojskowy HUMVEE. Czujemy się bezpiecznie.
18 stycznia – wtorek
Dzień zaczął się wcześnie – w końcu staliśmy w kolejce do granicy, a wszechobecni zdenerwowani podróżni nie zachowywali się cicho. Byliśmy 46 w kolejce do szlabanu, nie licząc ciężarówek ustawionych na lewym pasie jezdni. Jak się okazało znacząco utrudniało to ruch samochodów jadących z Mauretanii, które musiały zadowolić się piaszczystą drogą obok asfaltu. Dawało to chwilami jedynej rozrywki, kiedy obstawialiśmy, czy zakopana ciężarówka, wyjedzie z potrzasku, czy może nawet się przewróci.
Nasze marzenia o przekroczeniu granicy w godzinach porannych upadły w okolicach południa, kiedy okazało się, że kolejka skróciła się o 11 aut. Koło godziny 14 celnicy udali się na przerwę obiadową, jak się okazało trwającą do 15.30, co spowodowało niemałe zamieszanie daleko za nami – zniecierpliwieni podróżni trąbili namiętnie lub próbowali się wpychać bez kolejki. Razem z Łukaszem przynieśliśmy stalową barierę, żeby powstrzymać jednego wybitnie zdeterminowanego niecierpliwca. O 17.35 wjechał pierwszy z naszych samochodów i pewnie na tym zakończyłaby się praca granicy na dzisiaj, gdyby nie desperacki gest Wampira, który dał celnikowi 10 euro łapówki i wpuścili nas wszystkich. Następnie zaczęła się prawdziwa walka z czasem. Samochody najpierw skanowano (mobilny skaner na volvo). Potem wydano nam dokumenty skanu, podpito paszporty (z łaski, bo już po 18). Potem kontrola celna (celnik pytał czy w namiocie na dachu można “fuck”). Potem pogranicznik, policja, żołnierz przy szlabanie, pytający wprost o gift, no i na koniec posterunek żandarmerii pytający o wszystko to samo co poprzednicy i skrupulatnie piszący w kajecik każde dane włącznie z VIN pojazdu.
Zapadał zmrok poradzono nam żebyśmy nie jechali do Mauretanii w nocy bo nie widać drogi, a cały teren jest zaminowany. Pas ziemii niczyjej ma ok. 3 km. Wjechaliśmy tam kiedy było już ciemno i wtedy zaczął się horror. Asfalt kończy się równo ze szlabanem. Dalej jest off-roadowa droga, znaczona kamieniami i oponami, lodówkami oraz spalonymi samochodami, którym się nie udało. W wielu miejscach droga znika, albo się rozdwaja – oczywiście udało się nam z niej zjechać i trafić na placyk gdzie chyba przemytnicy ładowali towar z jednego samochodu na drugi. Cofnęliśmy się i na azymut trafiliśmy na mauretański posterunek graniczny. Posterunek na piasku, słabo oświetlony jedynie w budynkach prądem z generatora. Ponieważ od początku załatwiania formalności towarzyszył nam mężczyzna, którego uznałem naganiacza, który okazał się bardzo przydatny – znał angielski, szybko załatwiał kolejne wpisy i formularze – granica mauretańska została załatwiona dość gładko. Następnie ruszyliśmy za naszym “pomocnikiem” który zaprowadził nas do swojego “super hotelu z ciepła wodą i za 5 euro od osoby”. Jak się okazało ciepła woda była w jednym pokoju a każdy pozostały był gorszy od poprzedniego. W moim nie było nawet zimnej wody. Nasz gospodarz okazał się deputowanym do mauretańskiego parlamentu, na ścianach wisiały jego zdjęcia z prezydentem i Kaddafim.
Powiedział nam, że w razie kłopotów w Mauretanii – załatwi wszystko. Nawet wizę w 5 minut. Idziemy spać. Wykończył nas ten dzień. 27 godzin na granicy. To absolutny rekord – następne miejsce zajmuje granica rosyjsko-łotewska – tylko 17.
19 stycznia – środa
Dzisiejszy ranek zaczęliśmy od postrzyżyn :-), potem pojechaliśmy zmienić oleje w silnikach, co zrobiliśmy we wskazanym przez naszego gospodarza pseudowarsztacie. Czarnoskóry mechanik poradził sobie bardzo szybko.
Następny punkt programu to wrakowisko statków – było ich tam kilkadziesiąt, wzdłuż koszmarnie zanieczyszczonej plaży. Na tej samej plaży zakopał się Wampir i Adam, co skończyło się uszkodzeniem Toyoty – brak przedniego napędu. Na szczęście HDJ Adama ma wszystkie możliwe blokady i po zapięciu blokady środkowego dyfra można jechać dalej. Po drodze mięły nas uzbrojone oddziały – w mieście była demonstracja.
Przejazd przez Mauretanię do Nouakchott był niesamowicie nudny. Droga dobrej jakości obstawiona wojskiem i policją, którzy są bardzo przyjaźni a temat kontroli wyczerpuje wręczenie kserokopii paszportów i dowodu. Na jednym posterunku zrobiłem zdjęcie samochodu policji, co skończyło się awanturą – musiałem je skasować. Sama droga była naprawdę przyzwoitej jakości, w kilku miejscach jednak posiadała wielkie dziury, które były problemem nawet dla patrola, szczególnie rozpędzonego do 100 km/h. Wieczorem dotarliśmy do stolicy, gdzie znaleźliśmy nocleg w oberży “Sahara” gdzie spaliśmy w namiotach na parkingu.
20 stycznia – czwartek
Dzień zaczął się od desperackich poszukiwań mauretańskiej naklejki – Wampir jest nieugięty pod tym względem – ma byc i koniec. Niestety tym razem musieliśmy dac za wygraną. Naklejki były nie do zdobycia. Za to udało się nam zamówić oryginalne, mauretańskie tablice rejestracyjne, które wyrabia się tam w garażu – za równowartość 4 euro. Po prostu mówi się panu za prasą co ma być na tej tablicy i po 5 minutach możemy cieszyć się nowiutką tablicą. Dowiedzieliśmy się też, że w stolicy jest cała dzielnica zajmująca się bardzo szeroko rozumianym serwisem samochodów – Ksar.
Dzielnica faktycznie składa się z dziesiątek, jeśli nie setek mini warsztatów – sklepików z częściami do samochodów wszelkich marek.
Tutaj Adam zdecydował się naprawić Toyotę, w której pękł przegub podczas walki o wolność Wampirowego patrola na plaży poprzedniego dnia. W serwisie pokazanym na zdjęciu obok spędziliśmy dobrych kilka godzin – naprawa okazała się jak najbardziej skuteczna. W międzyczasie Łukasz z Gienkiem nabyli oryginalne turbo do swojego 4.2, za całkiem przyzwoite pieniądze. Po południu wyjechaliśmy ze stolicy i skierowaliśmy sie na południe – w kierunku Rosso, które jednak zamierzaliśmy ominąć szerokim łukiem. Napotkana na drodze policja stanowczo odradziła nam jazdę do granicy w nocy, więc obiecaliśmy, że zanocujemy przy kolejnym posterunku, co też zrobiliśmy. Szef żandarmerii lub też ktoś za niego się podający próbował nam sprzedać ubezpieczenie pojazdów na Senegal, jednak tak pokrętnie interpretował tabelę z cenami, że grzecznie mu podziękowaliśmy. Jutro już będziemy w Senegalu – chyba, ze granica znowu nas zaskoczy.
21 stycznia – piątek
Obudziliśmy się koło 8 rano. Nasz obrońca – niby szef żandarmerii już na nas czekał. Pojechaliśmy w stronę Rosso kilka km i zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu z piaskową drogą wskazaną przez “przewodnika”. Zażądał koszulki lub czapeczki i kiedy ją otrzymał – rozstaliśmy się. Droga robiła się coraz gorsza, aż w końcu przecięła ją zawieszona na kilku beczkach rura nawadniająca podpięta do pompy z silnikiem diesla. W pobliżu na polu pracowało 4 murzynów. Wołaliśmy ich ale nas ignorowali więc wyłączyłem pompę zakręcając paliwo – wtedy natychmiast przestali nas ignorować – podeszli do nas i zaczęliśmy rozmawiać. Opcja chwilowego zdemontowania urządzenia nie wchodziła w grę – więc w końcu zawróciliśmy.
Krążyliśmy między polami pytając lokalesów o drogę -wskazywali ją różnie, zwykle w przeciwnych kierunkach. Jeden z nich zlitował się nad nami i wsiadł do samochodu, poprowadził na kilka km. Przejechaliśmy jeszcze kilka km i zapytaliśmy o drogę ludzi w Hiluksie. Kazali jechać za sobą i ruszyli jak torpeda kurząc tak, że nie było widać absolutnie nic. Doprowadzili nas do drogi idącej wzdłuż rzeki Senegal. Poprosili o 10 euro więc daliśmy im napoczętą paczkę papierosów – uśmiali się i odpuścili temat pieniędzy. Od tego momentu szło szybciej, droga była piaszczysta, miejscami dziurawa, ale coraz ładniejsza okolica nagradzała trudy podróży i wszechobecny kurz. Widzieliśmy guźce i całą masę ptaków. Czaple, flamingi, pelikany. Dojechaliśmy do miejsca kontroli policyjnej w której również pobierano opłaty za przejazd parkiem narodowym Du Diawling.
Strażnik zażądał na początku 3000 oguia od osoby, w ręku miał plik wypełnionych druczków, które nieopatrznie nam pokazał – wpisana w poprzednich biletach cena to 1000 ogija. Nie mieliśmy już tej waluty, chcieliśmy zapłacić w euro – pan stwierdził więc ze chce 10 euro od osoby. Zadzwoniłem do naszego mauretańskiego przyjaciela z pierwszego dnia – rozmawiał z nim, co właściwie tylko rozjuszyło strażnika. W międzyczasie nadjechał rowerem holenderski podróżnik – który zmierzał do Kamerunu. Pomógł nam w negocjacjach ze strażnikiem. Piotr wyjął kartę kredytową, na co strażnik pokazał, że może ją co najwyżej odczytać między pośladkami. Skończyło się na 1200 oguia i 20 euro. Czyli nieźle.
Dojechaliśmy do granicy, gdzie po mauretańskiej stronie poszło bardzo sprawnie, tylko zarówno celnicy jak i policja wzięli po 10 euro od samochodu “opłaty”. Po stronie senegalskiej wcale nie było lepiej. Już za otwarcie szlabanu na tamie – 10 euro, potem policja zażądała 50 euro od samochodu, co skończyło się ostrą wymianą zdań i negocjacjami zamkniętymi kwotą 10 euro. Policja kazała nam po odprawie jechać dalej, bez odprawy celnej – znowu awantura. Celnik poprosił o dokumenty i carnet de passage i zniknął. Pojawiał się potem kilkukrotnie i za każdym razem mówił że jeszcze 5 minut.
Na granicy stało wiele samochodów czekając na konwój do gambii – nie posiadając karnetu trzeba jechać w takim konwoju, mając 24 godziny na opuszczenie Senegalu. W międzyczasie szukaliśmy ubezpieczenia które należy posiadać i wykupić w senegalu. Pani sprzedająca ubezpiecenia kasowała “swoich” na 4000 cfa, a od nas chciała 35000. Pokazałą nam tabelę dotyczącą samochodów ciężarowych, na szczegółowe pytania odpowiadała, że nie rozumie o co chodzi. Wtedy do baru przyszedł nasz celnik z podbitymi karnetami, poprosił o 20 euro opłaty, informując jednocześnie, że za 3 dni musimy podbić karnet ponownie w Dakarze. Uznaliśmy, że jedziemy dalej bez ubezpieczenia. Piotr wypatrywał policji prze lornetkę – pierwszy patrol próbowaliśmy ominąć, ale się nie udało, więc siłą rzeczy podjechaliśmy do nich. Od razu zagadaliśmy ich pytając o drogę i się udało. Kolejny patrol uznał że jesteśmy rajdem, a następny, zresztą oznaczony na mojej mapie jako corrupt police poprosił o ubezpieczenie. Dałem mu polskie oc, ale nie dał się nabrać. Powiedział że musimy zapłacić po 50 euro kary od samochodu. Odstawiliśmy z Wampirem i Piotrem szopkę stulecia, proponowaliśmy mu imprezę na jego cześć, mówiliśmy o senegalskich kobietach i chcialiśy mu pomóc w pracy łapiąc innych kierowców. Skończyło się na 40 euro za wszystkich oczywiście bez ubezpieczenia, ale zawołał nam agenta, który zrobił ubezpieczenie za połowę ceny z granicy. Potem pojechaliśmy do słynnego zebra bar, położonego w pięknym parku narodowym na brzegu Atlantyku. Tu widzieliśmy pierwsze baobaby.
22 stycznia – sobota
Dzisiaj postanowiliśmy odpoczywać, szczególnie, że w Dakarze musimy być w poniedziałek, wiec i tak nie możemy się oddalić z tego rejonu.
Zebra bar położony jest na półwyspie w parku narodowym poniżej St. Louis. W nocy słyszeliśmy krzyki ptaków, niektóre tak dziwne, że nie potrafiliśmy sobie wyobrazić, jaki ptak może mieć taki głos. Pobliski ocean i piękna czysta plaża, kusiły kąpielą. Po śniadaniu poszedłem nad zatokę, gdzie znalazłem setki jeśli nie tysiące fioletowych krabów, rozbiegających się na boki przede mną w cichym szeleście. Na plaży stały też słynne senegalskie pirogi. Koło 13 podeszła do nas murzynka pytając czy chcemy jeść u nich obiad – jak najbardziej! Niestety miała na myśli obiadokolację serwowaną po 19 więc, musieliśmy jeszcze sporo poczekać. W międzyczasie poznałem właścicielkę Zebra baru – blondynkę koło 50, pochodzącą ze Szwajcarii. Nasza obiadokolacja niestety nie spełniła oczekiwań – jedzenie było za drogie i było go zdecydowanie za mało – trudno, za lenistwo się płaci.
23 stycznia – niedziela
Ruszamy do Tuby. To położone ok. 250 km od St. Louis miasto jest swego rodzaju muzułmańską Mekką Senegalu. Szczególnie dzisiaj, kiedy zjeżdżają się tam muzułmanie z całego kraju i nie tylko. Droga okazałą się trudna, wielkie dziury w asfalcie zmuszały nas do jazdy poboczem, aż w końcu wjechaliśmy w step i pojechaliśmy na azymut. Wampir znalazł wielką krowią czaszkę, którą zamocował na przodzie samochodu, zrobiliśmy sobie zdjęcia pod baobabem, widzieliśmy stado sępów w akcie konsumpcji martwego osła i zaparkowaliśmy pod drzewem dzikiego mango, którego owoce nie nadawały się jednak do jedzenia.
Dojazd do samej Tuby robił się coraz trudniejszy, z powodu wielkiego ruchu – po powrocie na asfalt zwolniliśmy, by w końcu stanąć całkowicie w gigantycznym korku z dala jeszcze od centrum miasta. Mieszkańcy pozdrawiali nas, robili nam zdjęcia, kiedy w końcu ruszyliśmy, okazało się, że na samochodzie Łukasza uwiesiło się 4 młodzieniaszków, szukających darmowego transportu.
Kiedy dotarliśmy w okolicę Meczetu, policja skierowała nas w boczną ulicę, gdzie zostawiliśmy samochody pod sierocińcem. Po chwili oblegały nas dziesiątki dzieci, powtarzających nasze gesty i słowa.
Powrót okazał się trudniejszy niż dotarcie do celu. Niesamowite ilości samochodów i ludzi, przemieszane razem praktycznie stały na drogach nie przemieszczając się w ogóle. W tym wszystkim jeszcze potrafiły się przeciskać konwoje ważnych osobistości w samochodach pełnych pięknych dziewczyn, eskortowane przez policję na motorach. Po ok. godzinie, jadąc bocznymi ulicami z piaszczystą nawierzchnią, kurząc niemiłosiernie wydostaliśmy się z miasta. Zrobiliśmy sobie postój pod naprawdę wielkim baobabem. Później ruszyliśmy w stronę Dakaru. Na drodze ruch był również gigantyczny, na szczęście głównie w tą samą stronę, co my, więc można było wyprzedzać po kilkadziesiąt samochodów na raz, czasem tylko zjeżdżając na prawo lub wręcz całkiem jadąc polną drogą biegnącą wzdłuż tej asfaltowej. Świetna zabawa. Na nocleg zatrzymaliśmy się w Oberży Gilbert, sympatycznym miejscu, z łazienkami w pokojach, mimo tego, że spaliśmy we własnych namiotach.
24 stycznia – poniedziałek
Rano okazało się, że nasz nocleg to właściwie hotel na godziny. Mimo wszystko było sympatycznie.
Wymieniliśmy pieniądze w banku, po czym okazało się, że lepszy kurs oferował właściciel oberży. Ruszyliśmy do Dakaru. Ruch niemiłosierny, próbowaliśmy objechać główną drogę wjazdową, odbiliśmy lekko na północ, gdzie poznaliśmy obrzeża Dakaru – tłumy ludzi, brud, smród i ciasne uliczki. Niepowtarzalny klimat. Znaleźliśmy port i posterunek celny, gdzie bez problemów, kolejek i łapówek podbiliśmy Carnet de Passage.
Później sprawdziliśmy połączenia lotnicze dla Piotra i wyjechaliśmy z miasta. Jechaliśmy mozolnie na wschód, naszym celem jest Niakolo Koba. Kiedy się ściemniło, droga uległa znacznemu pogorszeniu, pojawiły się dziury tak wielkie, że nawet nasze samochody miały problemy z ich pokonaniem, a inni uczestnicy ruchu odstawiali istny taniec przed nami, jadąc każdym pasem ruchu i poboczami.
W nocy dotarliśmy do zaznaczonego hotelu – kempingu, nad brzegiem jeziora. W hotelu nie było prądu, wody i ani jednego klienta. Właściciel przyjechał wezwany przez strażnika, zażądał 30000 CFA za sam kemping na parkingu oraz kazał pokazać czy mamy pieniądze, więc uśmialiśmy się i wyjechaliśmy stamtąd czym prędzej. Pojechaliśmy wzdłuż plaży, gdzie zostaliśmy na noc.
25 stycznia – wtorek
Pomimo obaw dotyczących bezpieczeństwa, poprzedniego wieczoru – noc minęła spokojnie. Spaliśmy do 8.30 po czym ruszyliśmy dalej wzdłuż granicy z Gambia. W mieście Mba Mba zjechaliśmy na południe drogą off-roadową. Tutaj Senegal pokazał się nam z innej strony.
Wsie z domami z trzciny, kolorowe ptaki i małpy ganiające w poprzek drogi. Kobiety prezentujące biust bez skrępowania, czasem wręcz odsłaniające się jakby celowo, podnosząc koszulkę do góry 🙂 Staraliśmy się znaleźć prehistoryczne kręgi kamienne, niestety to się nam nie udało, ale przejazd przez te tereny był niesamowitą przygodą.
Koło 17 dotarliśmy do wioski Dar Salam, gdzie jest główna brama do parku Niakolo Koba i zanocowaliśmy na kempingu obok bramy. Do dyspozycji mieliśmy łazienkę w jednej z glinianych chat krytych trzciną, pomimo spartańskich warunków i totalnym braku oświetlenia, bardzo się nam podobało.
26 stycznia – środa
Po pobudce o 8 rano i w miarę szybkim posiłku i pakowaniu stanęliśmy przy bramie parku gotowi do drogi. Nasz przydzielony przewodnik o imieniu Bana – znał trochę angielski. Umówiliśmy się, że wjeżdżamy na dwa dni i wyjedziemy w południowej części parku, musieliśmy więc pokryć również koszt powrotu przewodnika do Dar Salam.
Przewodnik wsiadł do mojego samochodu, jego torbę zmieściliśmy w samochodzie Gienka i ruszyliśmy w głąb parku. Park dość szybko zmienił się dżunglę – tym gęstszą, im bliżej byliśmy rzeki. Udało się nam zobaczyć kilka rodzajów antylop, jakieś duże ptaki których nazwy nawet nie mogę powtórzyć, pawiany i małpy. Koło 14 dotarliśmy do campingu Lion Camp, nad samą rzeką Gambią, gdzie mieliśmy później wrócić na nocleg. Nasz przewodnik załatwił jakieś formalności u uzbrojonych po zęby strażników parku i pojechaliśmy do niedalekiego hotelu, gdzie wsiedliśmy na łódź, mającą nam pokazać faunę od strony wody.
Pierwsze rzuciły nam się w oczy krokodyle wylegujące się na skałach i wysepkach, czaple i gwóźdź programu – hipopotamy. Te wielkie stworzenia wystawiały praktycznie tylko oczy z wody, czasem całe paszcze, jednak robiły to w taki sposób jakby bawiły się z nami w jakiś rodzaj ciuciubabki.
Zanim zdążyliśmy zrobić zdjęcie jednemu, chował się i wtedy wynurzał się inny w innym miejscu i tak bez końca. Po powrocie na ląd przewodnik zaprowadził nas do miejsca w którym mieszka (niestety w klatce podobno ufundowanej przez Brigitte Bardot ) gepard. Zwierzę wyglądało na znudzone i stanowiło w sumie żałosny obraz. Po powrocie na kamp wykąpaliśmy się w rzece (niektózy w towarzystwie nagich murzynek), niestety kiedy ja z dwójką kolegów dotarliśmy na kąpielisko został tam już tylko jeden murzyn 🙂 Malpy biegające po kampie potrafiły nawet brać cukierki z ręki, po czym urządziły istną gonitwę w koronach drzew strącając na nas gałęzie i liście. Zobaczymy jak minie tu noc.
27 stycznia – czwartek
Rano ruszyliśmy przez park do miejscowości Kedougou. Przewodnik martwił się, że nie zdążymy na jego autobus, mówił, że droga jest długa i ciężka. Nie mylił się. Droga była zarośnięta trawą, z głębokimi koleinami, wyschniętymi dawno temu, przez co trudnymi do pokonania. Przeprawiliśmy się przez rzekę Gambię, po moście zbudowanym z bali.
Potem po blisko stu kilometrach dotarliśmy w mozolnym tempie do posterunku policji parkowej, gdzie Wampirowi została udzielona nagana przez leżącego na leżaczku wojskowego. Potem skierowaliśmy się na wschód gdzie droga robiła się coraz lepsza, ale aż do Kedugu nie zmieniła się w asfalt, za to pojawiły się delikatne góry. W Kedougou nasz przewodnik wysiadł i pojechaliśmy nad wodospady pod granicą z Gwineą.
Dotarliśmy na miejsce krótko przed zachodem słońca, jednak okazało się że droga kończy się na “kempingu” a do wodospadów mamy jeszcze kilometr pieszo. Kilometr tak naprawdę był dwa razy dłuższy niż zwykle, ścieżka wiła się między pagórkami, była usiana kamieniami i kilkukrotnie przekraczała strumień. Na miejscu, było przeurocze jeziorko i wysoki na 50 metrów wodospad. Wykąpaliśmy się w czystej i mocno zimnej wodzie z prysznicem. Powrót okazał się jednak trudny, przejście tej samej drogi po ciemku było dosyć karkołomnym przedsięwzięciem. Udało się jednak uniknąć kontuzji.
28 stycznia – piątek
Rano ruszyliśmy do Kedugu razem z naszym nocnym przewodnikiem, który okazał się mechanikiem pracującym w tej miejscowości. Po dotarciu na miejsce naprawiliśmy uszkodzony przewód hamulcowy w patrolu Eugeniusza. Później pojechaliśmy asfaltem przecinającym park Nikolo Koba na północny zachód. W Tambacumbie rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Wampir i Adaś pojechali do Gambii a ja z Eugeniuszem nad Lac Rose – słonego jeziora w pobliżu Dakaru, na plaży którego zawsze kończył się rajd Paryż – Dakar. Gambie odpuściliśmy z powodu obaw Piotra o czas do jego odlotu. Droga chociaż długa, minęła bez niespodzianek, trochę pobłądziliśmy szukając jeziora, co zaowocowało nowymi przyjaźniami w miejscowości Bambilor. Dotarliśy na kemping, w któym nie było żadnych gości, jak i elektryczności. Za to był bardzo miły strażnik który jak się okazało przez 20 lat był rybakiem na oceanie, pływając aż pod Agadir.
29 stycznia – sobota
Dzisiejszy dzień to totalna laba nad brzegiem jeziora. Spaliśmy do godziny 10, potem podziwialiśmy ilość łodzi z poławiaczami soli – poddaliśmy się, kiedy przy próbie ich policzenia przekroczyliśmy dwie setki. Graliśmy w karty, zrobiliśmy pranie, uczyłem się jak przywiązać sobie na plecach niemowlę – ta sztuka robi niezłe wrażenie.
Kobieta schyla się, zakłada niemowlaka na plecy – ten trzyma się rączkami szyi mamy, a ona przywiązuje go chustą do siebie. Potem po prostu idzie do pracy. Nie zdecydowaliśmy się na kąpiel w jeziorze, ale obiecaliśmy sobie, że zrobimy to kolejnego dnia.
30 stycznia – niedziela
Dzisiaj weszliśmy z Łukaszem do jeziora. Jest płytkie, mocno zamulone i niewyobrażalnie słone. Wyporność jest taka, że można wyciągnąć wyprostowane ręce i nogi w górę, i wciąż jest się na powierzchni. Dyskomfortem jest jednak stężenie soli, powodujące szczypanie oczu i innych wrażliwych miejsc. Koło 15 Piotr chciał już jechać do Dakaru więc razem z Łukaszem odwieźliśmy go na prom na wyspę Goree, którą chciał zwiedzić przed odlotem i pojechaliśmy zrobić rundę po stolicy.
Miasto piękne wzdłuż wybrzeża, robi się coraz bardziej zaniedbane wewnątrz, aż do granicy slumsów w samym środku. Ponieważ nie spieszyło się nam na kamp, pojechaliśmy do poznanych dwa dni wcześniej dziewczyn, zgodnie z obietnicą, że do nich później wrócimy.
Sukija – młoda gospodyni, zaprosiła nas do domu i prowadziła nas przez długie korytarze do… swojej sypialni, w której jedynym meblem nadającym się do siedzenia było wielkie łóżko. Poprosiła byśmy się na nim położyli i sama zrobiła to samo. Po czym przyszła jej mama i płynną angielszczyzną rozmawiała z nami o Senegalu i jego mieszkańcach. Poznaliśmy również ojca dziewczyny oraz… jego drugą żonę i kilkanaścioro braci i sióstr Sukiiji.
Niedługo potem przyszła Fatima, siostra Sukiji, która dołączyła do naszego party. Fatima studiuje iberystykę na uniwersytecie w Dakarze. Dowiedzieliśmy się również, że rodzina jest muzułmańska, że czystość jest najważniejsza, dziewczyny są dziewicami i możemy się z nimi natychmiast ożenić już za milion CFA (ok 6500 zł), przekazanych ich rodzinie. Nie skorzystaliśmy z oferty. Dzisiaj wieczorem dotarli do kempingu Aga i Wampir oraz Bronia z Adamem. Jak się okazało ich wycieczka do Gambii zakończyła się holowaniem samochodu Wampira, który nie wytrzymał tankowania z beczki po drodze.
31 stycznia – poniedziałek
Od dzisiaj wracamy do Europy. Ostatni nocleg w Senegalu zrobiliśmy ponownie w Zebra Barze. Pewnie pomyślicie, że jego właściciele coś mi odpalili w zamian za tak intensywną reklamę – jednak miejsce zasługuje na swoją sławę zupełnie gratis. Tym razem corrupted police zatrzymali nas, ale po chwili bez słowa puścili. Ciekawe dlaczego?
1 lutego – wtorek
Opuściliśmy Senegal, na granicy kategorycznie odmówiliśmy płacenia jakichkolwiek łapówek, co się opłaciło, pomimo dość stresującej sytuacji, kiedy w odwecie przeszukano nam samochody i zarzucono brak szacunku do Islamu – wyrażanego ilością wwożonego do Mauretanii piwa. Mimo wszystko piwo nam oddano i wjechaliśmy do tego surowego kraju. Na pierwszym posterunku policji zabrałem jednego z policjantów jadącego do Nouakshott do samochodu, co spowodowało, że kolejne posterunki mijaliśmy szybko i najczęściej bez potrzeby rozdawania kserokopii dokumentów. Spaliśmy w znanym nam juz Oberge Sahara.
2 lutego – środa
Po całym dniu jazdy przez Mauretanię, dotarliśmy do granicy ok godziny 20 i jako pierwsi zatrzymaliśmy się przed szlabanem. Zabrano nasze paszporty i obiecano nam, że rano od razu przekroczymy granicę, co dokładnie się stało. Przejazd w dzień przez ziemię niczyją, nie robił takiego wrażenia, jednak umożliwił zrobienie zdjęć. Marokański posterunek udało się nam przekroczyć w ciągu ok 3 godzin. Dotarliśmy do miasta Boujdour pod wieczór i tam też zanocowaliśmy.
3 lutego – czwartek
Dzisiaj jedziemy na północ przez Saharę Zachodnią. Może uda się dotrzeć do Sidi Ifni? Droga jest tradycyjnie monotonna i długa. Udało się nam jednak ją pokonać. W Sidi Ifni odpoczęliśmy do 12 następnego dnia. W tym miejscu też zakończę mój reportaż dzień po dniu. Dalej po prostu parliśmy ile się dało codziennie, żeby dotrzeć do Polski w miarę szybko. Cała wyprawa, razem z częścią marokańską, zajęła nam 7 tygodni, a przejechana trasa ma 17 tysięcy kilometrów. Na pewno niedługo wrócimy w te rejony Afryki – jeśli nie do Senegalu i Gambii, to na pewno do Mali.